Cytryny w porcie i sznur do snopowiązałek – czyli jak energetyka walczy…
W czasach komunizmu było ciekawie i zabawnie – nie tak jak teraz. W okresie świątecznym, wszystkim spędzała sen z powiek kluczowa wiadomość – czy statek z cytrusami dotrze na czas do portu w Gdyni. Nie wiem dlaczego statki z cytrynami płynęły zawsze i tylko do Gdyni, ale pamiętam, że jako małe dziecko (ale już umiejące czytać gazetę) z wypiekami na twarzy czytałem artykuły o tym statku, że już jest w drodze i wobec tego cytryn (a może i kubańskich pomarańczy) nie zabraknie. Co prawda nurtowało mnie pytanie co to musi być za wielki statek, żeby dla każdego dziecka starczyło cytryn, ale artykuły uspokajały mnie, że wszyscy na redzie są gotowi i zaraz ruszą ciężarówki w Polskę.
I tak było. A potem były wijące się kilometrami kolejki kobiet-Polek kupujących te cytryny do siatek, w których były już śledzie iwashi z bratniego Związku Radzieckiego, wystane bułgarskie wino i inne dobra na święta. Z kolei w okresie wakacyjnym, prasa była pełna alarmistycznych artykułów o … sznurze do snopowiązałek. Nie wiem też dlaczego akurat to było krytyczne, ale już miesiąc przed żniwami, prasa zaczynała pisać o problemie sznurka i czy tym razem fabryki się wyrobią. Potem widywało się migawki w dzienniku, gdzie zaniepokojeni kombajniści pokazywali sznurki słabej jakości, a dyrektorzy fabryki ze zrozumieniem kiwali głowami i na koniec wszyscy powtarzali jak mantrę – że w tym roku ze sznurkiem będzie już dobrze. W pure nonsensowny sposób polska gospodarka walczyła bohatersko z problemami… które sama tworzyła. Kilka lat potem okazało się, że i cytryn i sznurka pod dostatkiem, a wolny rynek zabrał pracę dziennikarzom, którzy musieli poświęcić się polityce albo celebrytom.
Prawdopodobnie na fali sentymentu za czymś co już było, od kilku lat polska energetyka bohatersko też zaczęła walczyć …. głównie z problemami, które sama tworzy na początek. Od wiatraków, których budowa zatrzymała się na lądzie, nie może ruszyć na morzu, po typowy cykl koniunkturalny węgla, węgla importowanego i węgla na hałdach. Od ponad roku do sprawy dołączyła kluczowa kwestia, mianowicie – ceny prądu. Jest to co prawda cena energii elektrycznej, bo nikt Amperów nie kupuje, ale prasa, politycy, media, a nawet eksperci odmieniają prąd przez wszystkie przypadki, więc już nawet nie ma o co kruszyć kopii. Cena prądu stała się sprawą tak ważną, jak kiedyś sznur do snopowiązałek i jest wałkowana w panelach eksperckich, artykułach prasowych, plakatach politycznych, polemikach polemicznych i oczywiście w gorączce twitterowej. Z nieznanych do końca przyczyn, w świecie wolnego handlu, gdzie zmieniają się ceny zboża, złota, walut, jabłek i usług krawieckich – właśnie prąd (tak naprawdę energia elektryczna) jest najważniejszy. Oczywiście jest to składowa kolejnych kosztów wytwarzania wielu dóbr, ale podobnie jest np. z benzyną, a ta w ogóle nikogo nie kręci i może sobie spokojnie szybować pomiędzy 3 a 7 zł za litr i wszyscy uważają to za normalne. Prąd (energia) przeciwnie… elektryzuje polemikę polityczną i dyskusje społeczne i pytanie „Czy podrożeje prąd?” zaczyna świecić na żółto w paskach informacyjnych. Co ciekawe – w teorii rynek cen energii powinien być całkowicie zliberalizowany. Od lipca 2007 mamy możliwość zmiany sprzedawcy energii elektrycznej i jeśli gdzieś jest za drogo to powinny się pojawić też i oferty o prawdziwie rynkowej cenie i minimalnej marży i w dość łatwy sposób powinniśmy móc zmienić dostawcę (jeśli byłby to powszechny i wolny rynek). Tymczasem… postanowiliśmy zrobić problem i bohatersko z nim walczyć. Zamiast rozwijać konkurencyjny rynek i wiele podmiotów, popierać swobodny handel i pilnować nieuczciwych zachowań, stworzyliśmy oligopolistyczną strukturę kilku koncernów gdzie różnice samych ofert (dla klientów indywidualnych) były coraz bardziej fikcyjne, a rola niezależnych, mniejszych dostawców była coraz bardziej marginalizowana. Na dodatek wolny i swobodny rynek hurtowy (od którego zaczyna się cała konkurencja i który ma tworzyć wolny rynek detaliczny) zaczął erodować (lata 2017-2018), zmniejszać płynność giełdową i wreszcie wyskoczył wysokimi cenami w październiku 2018. Czy był to tylko skutek drożejących cen certyfikatów CO2, a nie pewnych działań spekulacyjnych powinna badać cały czas KNF i prokuratura po zgłoszeniu przez byłego Prezesa URE. Natomiast sama reakcja Ministerstwa, którego już nie ma i słynna „ustawa o prądzie” z grudnia 2018 – otworzyła zupełnie nowe pole do walki … z własnymi problemami.
Poza sensownymi działaniami (zmniejszenie akcyzy i opłaty przejściowej) były i zupełnie niesensowne – jak całkowite zatrzymanie wolnego handlu poprzez zamrożenie cen. W ten sposób przeszliśmy do gospodarki statku z cytrusami lub planowanej dostawy sznurka do snopowiązałek i bohatersko poświeciliśmy się budowaniu bizantyjskich regulacji dotyczących rekompensat, wyrównań, ustaw nowelizacyjnych i nowelizacji rozporządzeń. Mordując wolny rynek (ustawa zupełnie zepchnęła do kata mniejsze spółki obrotowe) dołożyliśmy sobie problem na przyszłość, bo kiedyś ceny muszą się odmrozić. Właśnie teraz – „prąd” znowu wrócił na paski wiadomości i tweety, bo URE rozpoczął procedurę akceptacji taryfy za energię elektryczną. Uwaga – nie jest to tylko akceptacja taryfy za dystrybucję – co jest zrozumiałe bo dystrybucja musi być regulowana, bo nie ma konkurencji, ale zatwierdzania także cen za sama energię – co poniekąd jest sprzeczne z regułami samego rynku energii – jeśli mamy możliwość zmian dostawcy to po co kontrolować taryfy? Abstrahując wiec czy to ma sens i jest zgodne w pełni z prawem (spółki zagraniczne jak Innogy, a dawniej Vatenfall wywalczyły sądowo brak konieczności pokazywania taryf dla URE) – właśnie nastąpił spektakl – czy URE zatwierdzi nowe ceny. Okazało się, że egzamin przeszła tylko jedna spółka Skarbu Państwa podwyższając ceny o ok 19% (sam komponent energia, rachunek cały 12%) a inne już nie, bo było za drogo. Jako jeden z argumentów podano, że maja one w rzeczywistości mniejsze ceny zakupu niż podały, gdyż kupują nie tylko na giełdzie (gdzie w teorii obowiązuje 100% obligo) ale tez w transakcjach wewnętrznych – od swoich wytwórców i tu taniej. Tu znów sami bohatersko powalczyliśmy i ma rodzaj Schadenfreude, bo w momencie wprowadzania 100% obliga giełdowego, który zrobiłby cały rynek transparentny (jak deklarowany zamiar ustawodawcy) zrobiliśmy właśnie dziurę na transakcje wewnętrzne (i nawet usunęliśmy już odpowiedni zapis z projektu – tu wpis z ówczesnej legislacji). Dziś więc URE nie akceptuje nowych taryf i każe większości spółek sprzedawać … po cenach z 2018 (a więc pewnie ponosić straty). Patrząc z boku także spółka, która dostała akceptację, na wszelki wypadek zawiązuje już rezerwę na straty w segmencie obrotu – czyli z góry może spodziewać się, że jej ceny będą trochę za niskie. Mamy więc znowu wolny rynek, ale silnie skrępowany i znowu będziemy rozwiązywać problem za pomocą bizantyjskich regulacji albo zakulisowych telefonów do firm energetycznych żeby jednak nie podwyższać cen, choćby do maja.
Trochę to jednak przypomina te snopowiązałki… ale przynajmniej znowu jest trochę zabawnie i „purenonsensowo” i jest o czym pisać.